Dzisiaj przyszła pora na zagłębie wolnocłowe, między Szwajcarią a Italią - Livigno. Nie waham się stwierdzić, że miejscowość jest wzorowo przygotowana pod turystów: z szerokimi i licznymi trasami zjazdowymi, otoczone alpejskimi szczytami, i wreszcie z nieskomplikowaną infrastrukturą miejską - trudno nie trafić na starówkę. Pomimo dyskomfortu zakwasów 'z Bormio' udało nam się szybko rozjeździć i w pełni korzystać ze słonecznej pogody. Do tej pory nie mogę się nacieszyć tymi wspaniałymi widokami, tylko my (rasa narciarska) i czapy górskie pokryte grubą warstwą śniegu przypominającą idealnie ubitą śmietanę :) Czas na stoku zaliczam do udanych, obyło się bez upadków, tfu, tfu!
Popołudnie spędzone w kilku sklepach duty free było dla nas czasem głębokiej zadumy i niedowierzania. Zwiedzając 'sanktuaria konsumpcjonizmu' doszliśmy do wniosku, że zniżki na alkohol i papierosy w tych sklepach dochodzą prawie do 50%! Michał szybko podłapał pomysł i rozważał co by nie kupić kilku paczek papierosów i rozdystrybuować z profitem wśród swoich kolegów :D
ps. Rano temperatura -14 stopni. Przez moment chciałam wracać do Polski :P Natomiast wieczorem Tata zabłysnął stwierdzeniem, że "te narty to męczący sport".