Lot oczywiście opóźniony, ale na szczęście tylko godzinę. Podtrzymuję ostatnio wyrażoną opinię, że easyJet jest poczciwą linią. Łagodny dźwięk silników, płynne przejście do lądowania, miód na moje schorowane uszy.
I tu rada praktyczna, najlepiej dostać się do centrum kolejką podmiejską RER. Jest szybsza od autobusu, trochę tańsza (8,70 euro, nie ma biletów studenckich), i kupując bilet na nią można od razu zaopatrzyć się na 1,2,3 lub 5 dniową kartę na metro (przy wykupie tej ostatniej opcji otrzymujecie kartę turysty uprawniająca do zniżek w niektórych miejscach turystycznych i 10% w Galeriach Laffayette)
Natomiast paryskie metro sprzed dwóch stuleci (tak, tak otwarte równo w 1900 r.) to prawdziwy gąszcz labiryntów i mylących tabliczek informacyjnych. Po kilka razy jeździliśmy w górę i w dół tarasami ruchomych schodów.
Przygoda w Paryżu zaczęła się nieszablonowo, wybieraliśmy stację metra zupełnie na czuja :), od placu Madelaine, w samym centrum eleganckich sklepów (ach ten mój brandingowy nos :)). Na samym środku figuruje kościół Marii Magdaleny, po przejściach i licznych rozbiórkach, z trzema wlotami w suficie, i godnym podziwu korynckimi kolumnami, ornamentami ściennymi i złoceniami. Zaskoczyła mnie harmonia tych elementów.
Następnie, ruchliwa dzielnica ‘wielkich bulwarów’. Polowanie na francuskie makaroniki rozpoczęte. Pokornie przyznaję, że znajomość podstawowych francuskich słów baaardzo się przydaje. Podziękowania dla mgr Majewskiej :)
Nie omieszkaliśmy też rozpocząć eksploracji kulinarnej – w dniu pierwszym raczyliśmy się najprawdziwszą zupą cebulową – na samym dnie kawałki bagietki następnie zupa ze startymi plasterkami cebuli, a na wierzchu warstwa kusząco przypieczonego żółtego sera… Pozostawiam ocenę intuicji waszych kubków smakowych ;P