Dzień zdecydowanie intensywny. Udało nam się połączyć trzy, moim zdaniem najważniejsze, atrakcje w LA:
Rodeo Drive, Downtown LA i Farmers Market i The Grove Street.
Jeśli szukać śladów europejskości w tym mieście, to tylko w powyższych. Rodeo Drive, nazywana też Vią Rodeo, za względu na swoją włoską architekturę i lekkie wzniesienie na jakim się znajduje, to miejsce w którym Pretty Woman przerodziła się w łabędzia. Oczywiście oprócz słynnego z filmu hotelu znajdziemy tam najwyższej klasy sklepy, w tym Tiffany&Co.
I tu przyszlo ROZCZAROWANIE DNIA. Oczywiście nie mogłam się oprzeć, żeby nie zaglądnąć do legendarnego jubilera. Kiepskiej jakości (jak na taką renomę) wystrój i brak akcesorów, które ujęłyby mnie od pierwszego wejrzenia, tak mogę podsumować tę wizytę.
Centrum LA (czyli tzw. Downtown) to przeplatające się budynki historycznej dzielnicy jubilerów (pozostajemy w temacie z Rodeo Drive, przysięgam, że tego nie planowałam) i nowoczesnego Financial District. Idąc wzdłuż Hill Street przechodzimy przez Pershing Square, przepiękny plac z zielenią, otoczony tymi architektonicznymi kolosami. Jak dowiedziałyśmy się wieczorem ze "Speed" (znowu zaręczam, że był to przypadek, tylko włączyłam tv :D), rozegrała się tam akcja przechwycenia pani Bullock przez czarny charakter :D
Niewiele dalej czekało na nas ZASKOCZENIE wyjazdu. W niepozornej hali, na parterze jednego z budynków, do której jest swobodny dostęp z ulicy, "stacjonuje" (i to dobrych kilku dekad) Central Farmers Market. W środku szklanych, betonowych i ceglanych molochów, można zjeść obiad za 3 dolary (!), kupić cały koszyk truskawek za 1,5 dolara i wybierać spośród 15 rodzajów chilii z obydwóch Ameryk! Byłyśmy absolutnie zaskoczone. Miejsce odstraszało na początku, ale jak zaczęłyśmy się przechadzać między straganami, przyglądać specjałom kuchni latynoskiej, chińskiej, koreańskiej i japońskiej, nie sposób nie było zasmakować świata do którego strudzeni biznesmeni czy zabiegani kurierzy zaglądają w porze lunchu.
Ostatnim punktem była ulica The Grove. Szczerze mówiąc, wiele o niej nie było napisane w przewodniku, ale ponieważ nazwa wydawała mi się dość oklepana, zaryzykowałyśmy. I znów strzał w dziesiątkę. Mój sklerotyczny umysł doznał olśnienia. Była to ta ulica, a po sąsiedzku ten Farmers Market, który odwiedziłam 7 lat temu, a którego nie mogłam w ogóle odtworzyć w pamięci.
The Grove, jak to w LA, to okolica handlowa, ale sedno to jej serce, czyli plac zielenii ze śpiewającą Sinatrę i tańczącą fontanną, kamienice stylizowane na wczesny XX wiek, wąskie brukowane uliczki odchodzące od arterii. Taką Amerykę podziwiam.
PS.
LA to infrastrukturalny moloch. Nie sposób, nawet po kilku dniach połapać się w liniach autobusowych, a tym bardziej nazwach ulicy. Np. zapamiętując nazwę ulicy trzeba koniecznie przyswoić jej "status", czy jest to 'street', 'drive', 'place', 'blvd', 'avenue'... Istny zawrót głowy :D